Więcej zdjęć z tego doniosłego wydarzenia znajduje się TU.
czwartek, 27 grudnia 2012
Hej, kolęda, kolęda!
W świąteczny wtorek udaliśmy się z mężem do polskiego kościoła w charakterze dwóch trzecich Trzech Króli. Trzeci król przybył z bardzo daleka, bo aż z Polski, zatem tradycji stało się zadość. Okazją do przebieranek było wspólne kolędowanie. Tym sposobem przybliżyliśmy paulistańskiej Polonii bożonarodzeniowe zwyczaje.
Pierwsza Gwiazdka
Tegoroczne święta były pierwszymi, które spędziłam na obczyźnie, z dala od rodzinnego domu. W ogóle było to pierwsze Boże Narodzenie, które obchodziłam gdziekolwiek poza domem. Miałam jednak szczęście wchodząc w rodzinę, która celebruje świąteczny czas i dla której oznacza on coś więcej niż tylko dni wolne od pracy.
Kilka tygodni wcześniej, tuż przed 6 grudnia (do szóstego nie wytrzymałam), udekorowałam nasze mieszkanie własnoręcznie wykonanymi dekoracjami. Niezmiernie mnie cieszyło ich przygotowanie, a nawet kupowanie chińskich półproduktów, czyli wieńców, plastikowych bombek i łańcuchów. Powoli udzielała mi się bożonarodzeniowa atmosfera.
Kolejne tygodnie spędziłam, jak pisałam już wcześniej, w pracy. Moje rękodzieło spotkało się z ogromnym zainteresowaniem, a ostatnie zamówienia kończyłam jeszcze w piątek rano. Potem zabrałam się za bardzo gruntowne świąteczne sprzątanie. Tak robią polskie panie domu, czyż nie?
Coraz bardziej nakręcona, ułożyłam też swoją część wigilijnego menu, które z dnia na dzień coraz bardziej się rozrastało i z jednych jedynych obiecanych pierogów zrobiły się dwa rodzaje pierogów (nie zabrakło tych z kapustą i grzybami, błogosławiona niech będzie kolonia niemiecka w Brazylii i jej Sauerkraut), ryba w zalewie (w tej roli smażone sardynki), chłodnik (czyli tradycyjny barszcz w wersji na tropiki) oraz moje ulubione ciasto marchewkowe a la piernik. Z pomocą męża przygotowania zakończyliśmy w poniedziałkowy poranek, co dawało nam cały dzień leniuchowania po dobrze wykonanej pracy.
Niestety, około godziny 20, kiedy okazało się, że wieczerza z powodów organizacyjnych została przesunięta na 22.00, powoli opuszczał mnie dobry humor (wiadomo, Polak godny to zły, a tu jeszcze takie smakołyki w lodówce…). Ostatecznie jednak domowników i gości apetyt na moje specjały wynagrodził mi wszelkie smutki, a każda kolejna dokładka przywracała uroczysty nastrój i ostatecznie uznałam tę Wigilię za bardzo udaną i całkiem tradycyjnie polską. Nie zabrakło wszakże i opłatka, i dodatkowego nakrycia, nie tyle dla strudzonego wędrowca, co wzorem naszych słowiańskich przodków dla tych, którzy nie mogli z nami zasiąść przy stole.
Brazylia (polską) tradycją stoi! A co!
Kilka tygodni wcześniej, tuż przed 6 grudnia (do szóstego nie wytrzymałam), udekorowałam nasze mieszkanie własnoręcznie wykonanymi dekoracjami. Niezmiernie mnie cieszyło ich przygotowanie, a nawet kupowanie chińskich półproduktów, czyli wieńców, plastikowych bombek i łańcuchów. Powoli udzielała mi się bożonarodzeniowa atmosfera.
Kolejne tygodnie spędziłam, jak pisałam już wcześniej, w pracy. Moje rękodzieło spotkało się z ogromnym zainteresowaniem, a ostatnie zamówienia kończyłam jeszcze w piątek rano. Potem zabrałam się za bardzo gruntowne świąteczne sprzątanie. Tak robią polskie panie domu, czyż nie?
Coraz bardziej nakręcona, ułożyłam też swoją część wigilijnego menu, które z dnia na dzień coraz bardziej się rozrastało i z jednych jedynych obiecanych pierogów zrobiły się dwa rodzaje pierogów (nie zabrakło tych z kapustą i grzybami, błogosławiona niech będzie kolonia niemiecka w Brazylii i jej Sauerkraut), ryba w zalewie (w tej roli smażone sardynki), chłodnik (czyli tradycyjny barszcz w wersji na tropiki) oraz moje ulubione ciasto marchewkowe a la piernik. Z pomocą męża przygotowania zakończyliśmy w poniedziałkowy poranek, co dawało nam cały dzień leniuchowania po dobrze wykonanej pracy.
Niestety, około godziny 20, kiedy okazało się, że wieczerza z powodów organizacyjnych została przesunięta na 22.00, powoli opuszczał mnie dobry humor (wiadomo, Polak godny to zły, a tu jeszcze takie smakołyki w lodówce…). Ostatecznie jednak domowników i gości apetyt na moje specjały wynagrodził mi wszelkie smutki, a każda kolejna dokładka przywracała uroczysty nastrój i ostatecznie uznałam tę Wigilię za bardzo udaną i całkiem tradycyjnie polską. Nie zabrakło wszakże i opłatka, i dodatkowego nakrycia, nie tyle dla strudzonego wędrowca, co wzorem naszych słowiańskich przodków dla tych, którzy nie mogli z nami zasiąść przy stole.
Brazylia (polską) tradycją stoi! A co!
wtorek, 13 listopada 2012
Pão polonês
Nie tak dawno pisałam o tym, czego brakuje Polakom w Brazylii i jedną z takich rzeczy był chleb. Wiele osób do tego stopnia tęskni za swojskim smakiem, że zaczyna wypiekać własne bochenki. Dziś dołączyłam do tej grupy. Mój pierwszy chleb nie jest może specjalnie piękny, ani bogato doprawiony (moim celem jest razowiec ze słonecznikiem lub innymi ziarnami), za to żadne tam chleby francuskie, włoskie czy australijskie (takie nazwy noszą tutejsze wypieki) nie mogą się z nim równać domowym smakiem i pyszną, chrupiącą skórką:)
Dodam jeszcze, że ten tydzień zaczął się bardzo obiecująco, ponieważ wczoraj, znów dzięki przypadkowi, udało mi się kupić bilety na balet Dziadek do orzechów. Ucieszyłam tym także mojego męża, ostatnio zadeklarowanego rusofila. Co więcej w dniu, w którym obejrzymy przedstawienie, bilety są o połowę tańsze niż w inne dni, ponieważ dofinansowuje je urząd miejski. Dobry ze mnie kaowiec! :)
Dodam jeszcze, że ten tydzień zaczął się bardzo obiecująco, ponieważ wczoraj, znów dzięki przypadkowi, udało mi się kupić bilety na balet Dziadek do orzechów. Ucieszyłam tym także mojego męża, ostatnio zadeklarowanego rusofila. Co więcej w dniu, w którym obejrzymy przedstawienie, bilety są o połowę tańsze niż w inne dni, ponieważ dofinansowuje je urząd miejski. Dobry ze mnie kaowiec! :)
niedziela, 11 listopada 2012
Feira da Boskinha
Ponieważ dawno nie pisałam, to chciałam się tylko zameldować:) i wyjaśnić powód nieobecności. Po pierwsze: przeprowadzka, która się na szczęście zakończyła, po drugie: remont, który niestety ciągle trwa i końca nie widać, po trzecie: rozkręcam przedświąteczny biznes i mam sporo pracy, a mianowicie dekupażowanie i filcowanie (szydełkowanie dla przyjemności zostawiłam sobie na po świętach). Nie wiem, na ile interes wypali, na razie jest jakieś tam zainteresowanie, ale konkretne zakupy na razie poczynione jedynie w gronie rodzinnym. Niestety, Brazylia to kraj rękodzielników i mam dużą konkurencję na tym polu, choć akurat filcowanie na mokro nie jest tu szczególnie znane i popularne, więc może powinnam zapełnić tę niszę. Niemniej jednak ja działam, a to co wyprodukowałam, można zobaczyć na Facebooku.
Jeszcze się pochwalę, że dziś znów odwiedziłam paulistańską filharmonię i wysłuchałam wraz z mężem koncertu dzieł George'a Gershwina oraz Koncertu na klarnet Artiego Shawa. A później uczciłam Święto Niepodległości razem z tutejszą Polonią na tradycyjnym spotkaniu w polskiej kapelanii. Na szczęście wszędzie dziś zdążyłam, bo oba miejsca znajdują się niemal po sąsiedzku. Nie ma to jak dobra logistyka!
FUI!
Moja pierwsza ufilcowana torebka na telefon
Jeszcze się pochwalę, że dziś znów odwiedziłam paulistańską filharmonię i wysłuchałam wraz z mężem koncertu dzieł George'a Gershwina oraz Koncertu na klarnet Artiego Shawa. A później uczciłam Święto Niepodległości razem z tutejszą Polonią na tradycyjnym spotkaniu w polskiej kapelanii. Na szczęście wszędzie dziś zdążyłam, bo oba miejsca znajdują się niemal po sąsiedzku. Nie ma to jak dobra logistyka!
FUI!
czwartek, 18 października 2012
Chaotyczny post o kulturze
Bieżący tydzień spędzam pracowicie pucując i urządzając nasze nowe lokum, ale znalazłam chwilkę, żeby podzielić się wrażeniami minionego weekendu. Otóż spędziliśmy go z mężem bardzo kulturalnie. Pod względem oferty dla osób, które bez teatru czy koncertu nie mogą żyć, São Paulo coraz bardziej mnie zachwyca. I po raz kolejny przekonuję się, że nie potrzeba wielkich pieniędzy, żeby uczestniczyć w życiu kulturalnym. Wystarczą chęci i internet. Oraz od czasu do czasu dobre kontakty. Moim kontaktem okazał się mój uczeń, pan Ryszard, który podczas jednego z naszych spotkań powiedział mi o darmowych przedpołudniowych koncertach w Sala São Paulo. Jak to się mówi, zgadaliśmy się.
Ale po kolei. W sobotę zrobiliśmy sobie Dzień Dziecka, który w Brazylii obchodzony był w piątek. I wybraliśmy się na musical Tarzan. Disneyowski hit z muzyką Phila Collinsa został okrojony do jednej godziny (dla porównania, wersja gliwicka wystawiana w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu trwa 2 godziny 20 minut z przerwą), a aktorzy śpiewali z playbacku, ale historia chłopca wychowanego wśród małp tak nas wciągnęła, że wkrótce nie pamiętaliśmy o takich błahostkach. Przedstawienie było bowiem pełne humoru, a muzyka — choć z taśmy — naprawdę porywająca.
A po spektaklu czekała nas jeszcze mała niespodzianka:
Nie wiem, czy jest to tutejszy zwyczaj, że aktorzy po spektaklu wychodzą do publiczności, ale w zeszłym roku po musicalu Evita, upolowałam takie trofeum:
Wracając jednak do minionego weekendu, muszę powiedzieć, że całkowicie — wizualnie i słuchowo — zachwycił mnie niedzielny poranek. Sala koncertowa São Paulo mieści się w starej stacji kolejowej, w której dziś oprócz filharmonii mieści się też… nowa stacja kolei miejskiej. Aż trudno uwierzyć, że tak pięknie odnowiony budynek sąsiaduje ze złej sławy dzielnicą narkotykową, a wokół niego koczują bezdomni. Jednak wchodząc do środka można poczuć się jak w zupełnie innym świecie:
Pierwsza wizyta w tym przybytku dostarczyła mi także niezwykłych przeżyć duchowych (tak, tak, wiem, jak to górnolotnie brzmi, ale tak było), za sprawą Tańców Symfonicznych z West Side Story Leonarda Bernsteina, jednego z moich ukochanych musicali (już po raz trzeci je dziś wspominam, ale musicale to moja ogromna pasja). Jednak prawdziwym odkryciem był dla mnie utwór młodego (ur. 1970) kolumbijskiego kompozytora Victoriana Valencii Rincona, Suita nr 2. Tutaj pierwszy i drugi jego fragment:
Przyjemności obcowania ze sztuką nie zepsuły mi nawet obecne na widowni kilkuletnie dzieci oraz niektórzy siedzący "na chórze" (czyli za orkiestrą, a przodem do głównej widowni) dorośli. Wręcz przeciwnie, poczułam się wyjątkowo będąc jedną z nielicznych osób znających koncertowo-filharmoniczną etykietę (której zasady zostały nota bene wyjaśnione w skrócie w programie koncertu, ale ten trzeba było najpierw wziąć, a potem przeczytać…). Podsumowując, było to doświadczenie, które zamierzam wielokrotnie powtarzać w przyszłości.
Muszę jeszcze wspomnieć, jak zdobywałam bilety na to wydarzenie. Otóż po rozmowie z panem Ryszardem, na stronie Sali São Paulo, znalazłam informację o repertuarze oraz o tym, że bilety na dany koncert rozprowadzane są od poniedziałku poprzedzającego koncertową niedzielę. Pomna oblężenia MASP, udałam się zatem wcześnie rano "w kolejkę". Jakież było moje zdziwienie, kiedy dwadzieścia minut przed otwarciem kas byłam pierwsza przy okienku. No cóż, kultura nie musi być dla wszystkich. Kultura jest dla snobów:)
Ale po kolei. W sobotę zrobiliśmy sobie Dzień Dziecka, który w Brazylii obchodzony był w piątek. I wybraliśmy się na musical Tarzan. Disneyowski hit z muzyką Phila Collinsa został okrojony do jednej godziny (dla porównania, wersja gliwicka wystawiana w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu trwa 2 godziny 20 minut z przerwą), a aktorzy śpiewali z playbacku, ale historia chłopca wychowanego wśród małp tak nas wciągnęła, że wkrótce nie pamiętaliśmy o takich błahostkach. Przedstawienie było bowiem pełne humoru, a muzyka — choć z taśmy — naprawdę porywająca.
A po spektaklu czekała nas jeszcze mała niespodzianka:
Tarzan i Jane we własnej osobie.
Wracając jednak do minionego weekendu, muszę powiedzieć, że całkowicie — wizualnie i słuchowo — zachwycił mnie niedzielny poranek. Sala koncertowa São Paulo mieści się w starej stacji kolejowej, w której dziś oprócz filharmonii mieści się też… nowa stacja kolei miejskiej. Aż trudno uwierzyć, że tak pięknie odnowiony budynek sąsiaduje ze złej sławy dzielnicą narkotykową, a wokół niego koczują bezdomni. Jednak wchodząc do środka można poczuć się jak w zupełnie innym świecie:
Pierwsza wizyta w tym przybytku dostarczyła mi także niezwykłych przeżyć duchowych (tak, tak, wiem, jak to górnolotnie brzmi, ale tak było), za sprawą Tańców Symfonicznych z West Side Story Leonarda Bernsteina, jednego z moich ukochanych musicali (już po raz trzeci je dziś wspominam, ale musicale to moja ogromna pasja). Jednak prawdziwym odkryciem był dla mnie utwór młodego (ur. 1970) kolumbijskiego kompozytora Victoriana Valencii Rincona, Suita nr 2. Tutaj pierwszy i drugi jego fragment:
Przyjemności obcowania ze sztuką nie zepsuły mi nawet obecne na widowni kilkuletnie dzieci oraz niektórzy siedzący "na chórze" (czyli za orkiestrą, a przodem do głównej widowni) dorośli. Wręcz przeciwnie, poczułam się wyjątkowo będąc jedną z nielicznych osób znających koncertowo-filharmoniczną etykietę (której zasady zostały nota bene wyjaśnione w skrócie w programie koncertu, ale ten trzeba było najpierw wziąć, a potem przeczytać…). Podsumowując, było to doświadczenie, które zamierzam wielokrotnie powtarzać w przyszłości.
Muszę jeszcze wspomnieć, jak zdobywałam bilety na to wydarzenie. Otóż po rozmowie z panem Ryszardem, na stronie Sali São Paulo, znalazłam informację o repertuarze oraz o tym, że bilety na dany koncert rozprowadzane są od poniedziałku poprzedzającego koncertową niedzielę. Pomna oblężenia MASP, udałam się zatem wcześnie rano "w kolejkę". Jakież było moje zdziwienie, kiedy dwadzieścia minut przed otwarciem kas byłam pierwsza przy okienku. No cóż, kultura nie musi być dla wszystkich. Kultura jest dla snobów:)
Trochę historii:
Sala São Paulo mieści się w budynku dworca kolejowego Júlio Prestes. Pierwotna stacja powstała w 1872 roku, w celu transportu kawy z interioru do stolicy stanu. Stamtąd przewożona była do pobliskiej stacji Luz, a dalej do portu w Santos, bo tylko Luz miała połączenie kolejowe z portem. Obecny budynek stacji — który w zamyśle miał być większy i nowocześniejszy, aby zwiększyć handel kawą — powstał w 1938 roku: zbyt późno, aby odegrać swoją rolę. W tym czasie bowiem w miastach zaczęły już kursować autobusy, powstały międzystanowe drogi, a hegemonia Brazylii jako kawowego potentata upadła. Wkrótce potem dworzec został opuszczony i zapomniany. Do dawnej świetności powrócił dopiero w latach 90. XX wieku, kiedy to na prośbę dyrygenta Johna Neschlinga został odnowiony i przeznaczony na siedzibę Orkiestry Symfonicznej São Paulo.
Źródło: Wikipedia
wtorek, 9 października 2012
Postscriptum
Okazało się, że temat porozrzucanych wszędzie ulotek trafił nie tylko na Facebook w postaci zdjęć i komentarzy, ale także do telewizji. Komuś jednak zależy. Wczoraj rano śmieci leżały jeszcze na ulicach, ale odpowiednie służby zabrały się do ich uprzątnięcia. Dzięki temu hasło wyborów Voto Limpo ("głosuj czysto", czyli nie daj się nabrać na kupowanie głosów) nabrało zupełnie nowego znaczenia.
niedziela, 7 października 2012
Kraj dla wszystkich
Kilkanaście lat temu w reklamie proszku do prania Bożena Dykiel mówiła, że jak proszek jest do wszystkiego, to znaczy, że jest do niczego. Brazylia jest reklamowana jako kraj dla wszystkich…
Z pewnością w państwie, które byłoby "czyjeś", gdzie ludzie nie czuliby się jak goście, którym w dodatku wszystko wolno (Brazylia to wszakże kraj imigrantów, a więc nikt tu nie jest "u siebie"), ulice dziś nie wyglądałyby tak:
Tak, nadeszły wybory, dzisiaj Brazylijczycy wybierają swoje lokalne władze. A do wyboru mają mnóstwo różnych interesujących kandydatów, którzy prześcigali się aż do wczoraj (w Brazylii nie obowiązuje cisza wyborcza) nie tylko w wyliczaniu błędów przeciwników, ale też w wymyślaniu co ciekawszych pseudonimów. Nikogo zatem tu nie dziwi, że może zagłosować na Jasia Piekarza albo Sergia z Autobusu, a nawet na samego Jezusa Chrystusa.
I na tym, że można na kogoś głosować podobieństwa między wyborami w Brazylii a tymi znanymi nam Polakom się kończą. Jeśli ktoś narzeka na demokrację w Polsce, a raczej na jej brak, zapraszam tutaj. W tym demokratycznym kraju możliwość wybrania swoich przedstawicieli we władzach nie jest przywilejem. Jest obowiązkiem, w dodatku zagrożonym karą grzywny w przypadku jego niedopełnienia. Co prawda opłata jest symboliczna, ale konsekwencje niegłosowania mogą się za nami ciągnąć do końca życia, bo nie będziemy mogli starać się o pracę w sektorze publicznym. A taka w Brazylii jest dość porządana, bo gwarantuje zatrudnienie do emerytury — pracownika publicznego można zwolnić jedynie za przestępstwa kryminalne.
A jeśli już o kryminalistach mowa, to prawo brazylijskie zakazuje aresztowania wyborcy (o ile nie został przyłapany na gorącym uczynku) w tygodniu poprzedzającym głosowanie oraz do 48 godzin po zamknięciu lokali wyborczych.
Druga sprawa to tajność głosowania. W Brazylii — fikcyjna. Owszem, kabina do głosowania jest osłonięta przed wścibskim spojrzeniem, ale nasz głos, poświadczony numerem NIP, jest zapisywany w komputerze, Brazylia od lat posiada bowiem elektroniczny system głosowania.
I na koniec jeszcze sprawa kultury, którą poruszyłam już na początku. Ponieważ nie ma tu ciszy wyborczej, plakaty i ulotki są wszędzie, najwięcej na chodnikach po drodze do lokalu wyborczego. Były zresztą już wcześniej — wrzucane na podwórka szybko znajdowały swą drogę na ulicę. Tego wielkiego śmietniska nie posprząta nikt, nie tu w oddalonych od centrum dzielnicach. Najwyżej spłynie z deszczem. A potem w porze deszczowej będzie zmartwienie, że znów nas zalało. I wielka pretensja do tych, których dziś wybierzemy. To przecież ich miasto. My tu jesteśmy tylko gośćmi.
Z pewnością w państwie, które byłoby "czyjeś", gdzie ludzie nie czuliby się jak goście, którym w dodatku wszystko wolno (Brazylia to wszakże kraj imigrantów, a więc nikt tu nie jest "u siebie"), ulice dziś nie wyglądałyby tak:
Tak, nadeszły wybory, dzisiaj Brazylijczycy wybierają swoje lokalne władze. A do wyboru mają mnóstwo różnych interesujących kandydatów, którzy prześcigali się aż do wczoraj (w Brazylii nie obowiązuje cisza wyborcza) nie tylko w wyliczaniu błędów przeciwników, ale też w wymyślaniu co ciekawszych pseudonimów. Nikogo zatem tu nie dziwi, że może zagłosować na Jasia Piekarza albo Sergia z Autobusu, a nawet na samego Jezusa Chrystusa.
I na tym, że można na kogoś głosować podobieństwa między wyborami w Brazylii a tymi znanymi nam Polakom się kończą. Jeśli ktoś narzeka na demokrację w Polsce, a raczej na jej brak, zapraszam tutaj. W tym demokratycznym kraju możliwość wybrania swoich przedstawicieli we władzach nie jest przywilejem. Jest obowiązkiem, w dodatku zagrożonym karą grzywny w przypadku jego niedopełnienia. Co prawda opłata jest symboliczna, ale konsekwencje niegłosowania mogą się za nami ciągnąć do końca życia, bo nie będziemy mogli starać się o pracę w sektorze publicznym. A taka w Brazylii jest dość porządana, bo gwarantuje zatrudnienie do emerytury — pracownika publicznego można zwolnić jedynie za przestępstwa kryminalne.
A jeśli już o kryminalistach mowa, to prawo brazylijskie zakazuje aresztowania wyborcy (o ile nie został przyłapany na gorącym uczynku) w tygodniu poprzedzającym głosowanie oraz do 48 godzin po zamknięciu lokali wyborczych.
Druga sprawa to tajność głosowania. W Brazylii — fikcyjna. Owszem, kabina do głosowania jest osłonięta przed wścibskim spojrzeniem, ale nasz głos, poświadczony numerem NIP, jest zapisywany w komputerze, Brazylia od lat posiada bowiem elektroniczny system głosowania.
I na koniec jeszcze sprawa kultury, którą poruszyłam już na początku. Ponieważ nie ma tu ciszy wyborczej, plakaty i ulotki są wszędzie, najwięcej na chodnikach po drodze do lokalu wyborczego. Były zresztą już wcześniej — wrzucane na podwórka szybko znajdowały swą drogę na ulicę. Tego wielkiego śmietniska nie posprząta nikt, nie tu w oddalonych od centrum dzielnicach. Najwyżej spłynie z deszczem. A potem w porze deszczowej będzie zmartwienie, że znów nas zalało. I wielka pretensja do tych, których dziś wybierzemy. To przecież ich miasto. My tu jesteśmy tylko gośćmi.
wtorek, 2 października 2012
Bezimienny
Na razie pomału, ale coraz głośniej i widoczniej, zbliża się Mundial 2014. Nie jestem fanką piłki nożnej, ale nie sposób nie odnotować tego wydarzenia z kronikarskiego obowiązku. Póki co przygotowania idą jak krew z nosa, czyli dla nas, Polaków, nic nowego. Choć język nie ten, to mañana (hiszp. jutro) jako styl życia obowiązuje pewnie we wszystkich krajach Ameryki Łacińskiej (oraz kilku europejskich). Ja w każdym razie nadal cierpliwie czekam na stację metra w swojej dzielnicy… Ale to taka dygresja.
Kilka dni temu spacerując po centrum miasta, natknęłam się na taki oto widok:
Dla niewtajemniczonych: jest to maskotka brazylijskich Mistrzostw Świata. Dla jeszcze bardziej niewtajemniczonych: jest to zwierzątko zwane po portugalsku tatu-bola, a w tłumaczeniu "pancernik-piłka", bo w chwili zagrożenia zwija się w kłębek.
Kilka dni temu spacerując po centrum miasta, natknęłam się na taki oto widok:
Dla niewtajemniczonych: jest to maskotka brazylijskich Mistrzostw Świata. Dla jeszcze bardziej niewtajemniczonych: jest to zwierzątko zwane po portugalsku tatu-bola, a w tłumaczeniu "pancernik-piłka", bo w chwili zagrożenia zwija się w kłębek.
Oczywiście to jego nazwa, a nie właściwości, spowodowała, że został wybrany maskotką imprezy. I o ile ten wybór wydaje się satysfakcjonować gusta większości, o tyle kwestia imienia dla pancernika wywołała narodową dyskusję. Z czterystu pięćdziesięciu propozycji FIFA wybrała trzy, które według niej najbardziej kojarzyły się z hasłami przewodnimi mistrzostw: futbolem, ekologią (?) i radością:
AMIJUBI (czyt. amiżubi) — to połączenie słów amizade (przyjaźń) i júbilo (wielka radość), dwóch cech charakteryzujących nie tylko maskotkę, ale i każdego Brazylijczyka (i znów powielamy stereotyp…);
FULECO (czyt. fuleko) — to mariaż futbolu i ekologii, jako najważniejszych haseł imprezy, będących też zachętą do większego dbania o środowisko naturalne (czyli, drodzy kibice, puszki po piwie wyrzucamy do kosza);
ZUZECO (czyt. zuzeko) — to mieszanka portugalskiego słowa oznaczającego kolor niebieski (azul) ze słowem "ekologia". Imię-poezja, bo według opisu, nawiązuje do błękitu oceanu, rzek przecinających kraj oraz czystego nieba. Jak kibice przyjadą do São Paulo na mecz otwarcia i poczują zapach ścieku zwanego rzeką Tietê, to na pewno właściwie pojmą ideę tego imienia.
A teraz trochę statystyk. Na stronie sportowej UOL można zagłosować na ulubioną nazwę maskotki. Najwięcej głosów zyskał "Fuleco" (niecałe 16%), ale wyniki są miażdżące: ponad 73% głosujących nie oddało głosu na żadną propozycję, twierdząc, że wszystkie trzy są brzydkie. No cóż…
Wychodząc naprzeciw gustom niezadowolonych, FIFA ogłosiła, że nie zmieni reguł konkursu. A nieświadomy niczego tatu-bola stoi sobie w środku miasta i uśmiechając się wesoło, zaprasza do wspólnej zabawy:
I niech tak zostanie!
niedziela, 23 września 2012
Polskie smaki, brazylijskie skarby
Jakkolwiek kuchnia brazylijska jest bardzo smaczna, przybyszowi z daleka brakuje czasem swojskich smaków. Do tego stopnia, że na forum "Polonia w Brazylii" można przeczytać rady i wskazówki, gdzie szukać "polskich" produktów spożywczych. A nie jest to takie łatwe. Tym większy podziw i zazdrość budzą wszelkie zdobycze i odkrycia. Na liście najbardziej poszukiwanych rzeczy znajdują się:
Kiedy człowiek musi sobie radzić w innej rzeczywistości kuchennej, zaczyna opanowywać różne umiejętności. A to coś czymś zastąpi (śmietanę naturalnym jogurtem), to znów zabiera się za pieczenie domowego chleba (ten zamiar kiełkuje już w mojej głowie po miesiącu wciskania w siebie trociniastego chleba tostowego szumnie nazywanego razowym).
W ostatnim czasie opanowywałam jednak inną umiejętność: ćwiczenie sokolego oka. Takiego, co to wypatrzy każdy łakomy kąsek:) Moim łupem padł więc najpierw chrzan z buraczkami:
Ale to była tylko rozgrzewka, słoik stał bowiem — nieco zakamuflowany, to fakt — na jednej z półek supermarketu.
Kolejny mój fant to dwa pęczki koperku. Kiedy trzy lata temu szukałam go do duszonej kapusty, którą zamierzałam uraczyć moją brazylijską rodzinę, nie wiedziałam, że to taki egzotyczny towar. Jednak dobrze poinformowany kolega wskazał mi miejsce, gdzie ów rarytas można nabyć bez większych trudności. Nie miałam okazji tego sprawdzić aż do ubiegłego piątku, ale faktycznie okazało się, że całkiem niedaleko domu koperku mam pod dostatkiem. Za całkiem przyzwoitą cenę.
Lecz to nie chrzan, i nie koper (choć już bardziej) wywołał prawdziwą zazdrość moich współtowarzyszek w (nie)doli imigranta. Skarbem, który przebił wszystkie inne, okazały się malutkie, niepozorne ogóreczki.
- swojski chleb
- koper
- małe ogórki do kiszenia
- śmietana
- chrzan
- twaróg
- ser typu feta
Kiedy człowiek musi sobie radzić w innej rzeczywistości kuchennej, zaczyna opanowywać różne umiejętności. A to coś czymś zastąpi (śmietanę naturalnym jogurtem), to znów zabiera się za pieczenie domowego chleba (ten zamiar kiełkuje już w mojej głowie po miesiącu wciskania w siebie trociniastego chleba tostowego szumnie nazywanego razowym).
W ostatnim czasie opanowywałam jednak inną umiejętność: ćwiczenie sokolego oka. Takiego, co to wypatrzy każdy łakomy kąsek:) Moim łupem padł więc najpierw chrzan z buraczkami:
Ale to była tylko rozgrzewka, słoik stał bowiem — nieco zakamuflowany, to fakt — na jednej z półek supermarketu.
Kolejny mój fant to dwa pęczki koperku. Kiedy trzy lata temu szukałam go do duszonej kapusty, którą zamierzałam uraczyć moją brazylijską rodzinę, nie wiedziałam, że to taki egzotyczny towar. Jednak dobrze poinformowany kolega wskazał mi miejsce, gdzie ów rarytas można nabyć bez większych trudności. Nie miałam okazji tego sprawdzić aż do ubiegłego piątku, ale faktycznie okazało się, że całkiem niedaleko domu koperku mam pod dostatkiem. Za całkiem przyzwoitą cenę.
Lecz to nie chrzan, i nie koper (choć już bardziej) wywołał prawdziwą zazdrość moich współtowarzyszek w (nie)doli imigranta. Skarbem, który przebił wszystkie inne, okazały się malutkie, niepozorne ogóreczki.
W sam raz na małosolne. Lub do zakiszenia. Mmmm…
Moje już dojrzewają w słoju.
Kto nie widział monstrualnie przerośniętych brazylijskich ogórków, ten nawet nie podejrzewa, jakim ekstatycznym przeżyciem może być znalezienie tego, po co się jechało z samego rana na największy owocowo-warzywny targ w São Paulo. Wcale nie wiedząc, tylko mając mglistą nadzieję, że się to znajdzie.
Znalazło się u dwóch panów, którzy stwierdzili, że dziś po raz pierwszy w tym roku przywieźli "moje" ogórki (TA-DAMM!), ale od teraz będą już je mieć stale. Na razie na próbę — bo zakup to jedynie połowa sukcesu, teraz zaczęła się faza eksperymentu — do słoika trafiło ich pół kilo. Mam nadzieję, że będzie to strzał w dziesiątkę i niedługo znów wybiorę się do CEASA.
Zresztą z marszu to miejsce stało się moim ulubionym, bo wypatrzyłam jeszcze świeże pieczarki, suszone grzyby oraz produkty do przyrządzania sushi. I uraczyłam się nie tylko pysznym pastelem z kiełbasą calabresą i serem, ale także japońskimi ciasteczkami z białej i czarnej fasoli.
Zaś za tydzień czeka mnie kolejny pasjonujący wypad. Tym razem do Mercadão, gdzie zamierzam znaleźć zakazane ziarenka maku. Ale to już zupełnie inna bajka;)
wtorek, 18 września 2012
Szczypta kultury
Choć Muzeum Sztuki w São Paulo (MASP) mijałam wielokrotnie podczas poprzednich czterech pobytów w mieście, dopiero dziś przestąpiłam jego progi. Powodem wizyty była wystawa zatytułowana Caravaggio i jego następcy. Jako uboga imigrantka wybrałam się do muzeum w dniu, w których wstęp jest wolny. Powitała mnie kolejka, jak przed Centrum Nauki "Kopernik" w Warszawie. Kto był, ten wie — dwie godziny czekania. Nie zważając jednak na to, ani na dobrze ponad 30 stopni Celsjusza w cieniu (na słońcu termometry uliczne pokazywały 42!), ustawiłam się karnie na końcu ogonka, po czym po 2 minutach byłam już w środku kolejki, jako że za mną ciągnął się kilkumetrowy wąż. Nie doceniałam zamiłowania Brazylijczyków do kultury i sztuki!
Na szczęście te dwie godziny minęły mi dość szybko w miłym towarzystwie przyjaciółki o polskich korzeniach, dzięki czemu i nasi "współstacze" mieli zapewnioną rozrywkę, przypatrując się naszej — dla nich niezrozumiałej — ożywionej rozmowie.
Jednak zamiłowanie Brazylijczyków do sztuki to jedno, a zamiłowanie do innych procederów — to drugie. Muzeum otoczone było niemal dosłownie wozami policyjnymi, w środku zaś nie tylko byliśmy bacznie obserwowani przez uzbrojonych panów ochroniarzy (chociaż może to uzbrojenie to tylko wytwór mojej wyobraźni…), ale jeszcze co chwila rozlegał się przeraźliwy sygnał dźwiękowy, gdy ktoś za bardzo zbliżył się do wyznaczonej wokół eksponatów linii, której pod żadnym pozorem nie należało przekraczać. To wszystko sprawiało, że trudno było tak naprawdę skoncentrować się na kontemplacji dzieł barokowych malarzy. Mało tego, prac było jedynie dwadzieścia, a wszystkie eksponowane w zbyt ciemnym świetle. Przyznam szczerze, gdybym musiała zapłacić za bilet wstępu, byłabym rozczarowana.
Nieco lepsze wrażenie zrobiła na mnie ekspozycja, poświęcona Romantyzmowi. Może zresztą podziałały na mnie znane nazwiska: Bosch, Dali, Van Gogh, Monet, Renoir, mój ulubiony z tego zestawu Modigliani, Degas, Toulouse-Lautrec. Najbardziej zauroczył mnie jednak obraz malarza brazylijskiego, Antônio Parreirasa, zatytułowany Iracema*.
Na szczęście te dwie godziny minęły mi dość szybko w miłym towarzystwie przyjaciółki o polskich korzeniach, dzięki czemu i nasi "współstacze" mieli zapewnioną rozrywkę, przypatrując się naszej — dla nich niezrozumiałej — ożywionej rozmowie.
Jednak zamiłowanie Brazylijczyków do sztuki to jedno, a zamiłowanie do innych procederów — to drugie. Muzeum otoczone było niemal dosłownie wozami policyjnymi, w środku zaś nie tylko byliśmy bacznie obserwowani przez uzbrojonych panów ochroniarzy (chociaż może to uzbrojenie to tylko wytwór mojej wyobraźni…), ale jeszcze co chwila rozlegał się przeraźliwy sygnał dźwiękowy, gdy ktoś za bardzo zbliżył się do wyznaczonej wokół eksponatów linii, której pod żadnym pozorem nie należało przekraczać. To wszystko sprawiało, że trudno było tak naprawdę skoncentrować się na kontemplacji dzieł barokowych malarzy. Mało tego, prac było jedynie dwadzieścia, a wszystkie eksponowane w zbyt ciemnym świetle. Przyznam szczerze, gdybym musiała zapłacić za bilet wstępu, byłabym rozczarowana.
Nieco lepsze wrażenie zrobiła na mnie ekspozycja, poświęcona Romantyzmowi. Może zresztą podziałały na mnie znane nazwiska: Bosch, Dali, Van Gogh, Monet, Renoir, mój ulubiony z tego zestawu Modigliani, Degas, Toulouse-Lautrec. Najbardziej zauroczył mnie jednak obraz malarza brazylijskiego, Antônio Parreirasa, zatytułowany Iracema*.
(źródło: Wikipedia)
Na koniec zostawiłyśmy sobie wystawę grafik, wśród których znalazło się kilka rysunków Francisca Goi (przypomniałam sobie świetną prezentację jego twórczości w Łodzi). Kulturalny dzień uważam więc w całości za udany:)
* Iracema to bohaterka powieści romantycznej José de Alencara, Indianka "o ustach słodkich jak miód i włosach tak czarnych jak skrzydło kruka", w której zakochuje się Martim, portugalski kolonizator. Imię "Iracema" jest anagramem słowa "America", "Martim" to "wojownik", a cały poemat ukazuje alegorycznie dzieje europejskiej kolonizacji Brazylii.
niedziela, 2 września 2012
Piknik
Mój drugi paulistański piknik uważam za udany! Nie tylko ze względu na bigos i pierogi, ale przede wszystkim ze względu na nasz bardzo udany występ. Świetnie się bawiliśmy, nie zważając na taneczne potknięcia. Ba, nawet bisowaliśmy! A co najważniejsze, całe Rio zazdrości nam takiej imprezy:)
piątek, 31 sierpnia 2012
Wesoły autobus
W Brazylii wielkimi krokami zbliżają się wybory samorządowe i po raz pierwszy mam okazję obserwować kampanię wyborczą. Wesołą kampanię, z tego co zdążyłam zobaczyć. Nie jestem w stanie śledzić programów wyborczych kandydatów (bariera językowa) i nie bardzo orientuję się w tutejszych układach politycznych, ale jedno wiem na pewno. Polityki nie traktuje się tu poważnie. Tak jakby zakładano, że wesoły, a zatem niezbyt rzutki, naród brazylijski i tak nie zrozumie żadnych programów. Zatem najlepszym sposobem na przyciągnięcie głosujących (a dodam tylko, że w Brazylii głosowanie nie jest przywilejem, ale obowiązkiem) jest wypuszczenie na ulice miasta wesołego busika. Busika, z którego wnętrza dobywa się wesoła piosenka w rytmie samby, w której powtarza się nazwisko i numer kandydata na samorządowca.
Zasada jest zatem prosta: im bardziej wpadająca w ucho melodia, tym większe prawdopodobieństwo zdobycia głosu. Choć może tak jest lepiej? Z tego, co udało mi się wyłapać z telewizyjnych spotów, dużo mówi się o konieczności rozwoju edukacji. I bardzo słusznie, bo ta tu kuleje i to na każdym poziomie nauczania. Jakie jednak było moje zdziwienie, gdy jeden z kandydatów ogłosił z uśmiechem, że jeśli zostanie wybrany, to zafunduje miastu nową szkołę muzyczną. Bardzo to ładne (rozwój społeczeństwa przez kulturę), jakie jednak naiwne w kraju, w którym brakuje wszystkiego innego. Nawet ja potrafię to dostrzec. I można sobie dużo pisać o szóstej potędze gospodarczej świata. Papier przyjmie wszystko.
Zasada jest zatem prosta: im bardziej wpadająca w ucho melodia, tym większe prawdopodobieństwo zdobycia głosu. Choć może tak jest lepiej? Z tego, co udało mi się wyłapać z telewizyjnych spotów, dużo mówi się o konieczności rozwoju edukacji. I bardzo słusznie, bo ta tu kuleje i to na każdym poziomie nauczania. Jakie jednak było moje zdziwienie, gdy jeden z kandydatów ogłosił z uśmiechem, że jeśli zostanie wybrany, to zafunduje miastu nową szkołę muzyczną. Bardzo to ładne (rozwój społeczeństwa przez kulturę), jakie jednak naiwne w kraju, w którym brakuje wszystkiego innego. Nawet ja potrafię to dostrzec. I można sobie dużo pisać o szóstej potędze gospodarczej świata. Papier przyjmie wszystko.
sobota, 25 sierpnia 2012
Podróże z Cariocą
Do pikniku i występu "Chabrów i maków" pozostał już tylko tydzień, a tymczasem wybrałyśmy się z szefową grupy, Michaliną, do ościennego miasteczka po męskie kostiumy krakowskie oraz damskie kubraczki. Miałam już kiedyś okazję podróżować z wyżej wymienioną oraz jej GPS zwanym pieszczotliwie "Cariocą", ale powtórka z rozrywki była bardzo przygodowa. Carioca uparcie twierdziła, że w podanym miasteczku nie ma takiej a takiej ulicy. Bardzo zresztą słusznie, jak się później okazało.
Po dwóch godzinach krążenia po São Paulo udało nam się wreszcie wyjechać z miasta i trafić w środek faweli na przedmieściach. Po kilku naszych rozpaczliwych telefonach z wołaniem o pomoc, poradzono nam znaleźć postój taksówek i w ostateczności poprosić o odholowanie na miejsce. Uprzejmy pan taksówkarz stwierdził, że miejsce, do którego zmierzamy jest w zupełnie innym miasteczku, baaardzo daleko. Ponieważ Carioca nadal odmawiała współpracy, nie miałyśmy innego wyjścia, jak tylko skorzystać z rady. Wreszcie mogłyśmy się odprężyć i zdać na absolutnie niezawodny GPS. Tak miły, że postanowił zaczekać, aż się upewnimy, czy na pewno trafiłyśmy pod właściwy adres. Gdy już odebrałyśmy nasze kostiumy i wyruszyłyśmy z powrotem, okazało się, że droga powrotna jest prościutka, żadnych fawel, tylko autostrada. Po niecałej godzinie byłyśmy znów w mieście.
P.S. Nie mogąc doczekać się dzisiejszej próby, już wczoraj przymierzyłam swój krakowski przyodziewek:
Po dwóch godzinach krążenia po São Paulo udało nam się wreszcie wyjechać z miasta i trafić w środek faweli na przedmieściach. Po kilku naszych rozpaczliwych telefonach z wołaniem o pomoc, poradzono nam znaleźć postój taksówek i w ostateczności poprosić o odholowanie na miejsce. Uprzejmy pan taksówkarz stwierdził, że miejsce, do którego zmierzamy jest w zupełnie innym miasteczku, baaardzo daleko. Ponieważ Carioca nadal odmawiała współpracy, nie miałyśmy innego wyjścia, jak tylko skorzystać z rady. Wreszcie mogłyśmy się odprężyć i zdać na absolutnie niezawodny GPS. Tak miły, że postanowił zaczekać, aż się upewnimy, czy na pewno trafiłyśmy pod właściwy adres. Gdy już odebrałyśmy nasze kostiumy i wyruszyłyśmy z powrotem, okazało się, że droga powrotna jest prościutka, żadnych fawel, tylko autostrada. Po niecałej godzinie byłyśmy znów w mieście.
P.S. Nie mogąc doczekać się dzisiejszej próby, już wczoraj przymierzyłam swój krakowski przyodziewek:
A tak prezentowali się dziś panowie:
czwartek, 23 sierpnia 2012
Kolekcja się powiększa
Z serii postów o niczym (jakoś nie mogę się zabrać za opisanie moich przepraw z urzędami), dziś będzie o moim nowym — drogą sprezentowania — nabytku. Ślicznych, niebieskich, kochaaanych (znów cytat z Agaty) Havaiankach!
Nie wiem, czy miłość do tej marki ogarnia wszystkich przyjeżdżających do Brazylii, niemniej na Facebooku prześcigamy się z dziewczynami w liczbie posiadanych par. Ale to wina producenta, który co roku wypuszcza na rynek nie tylko nowe wzory kolorystyczne, ale także modele. Moim kolejnym marzeniem są kalosze Havaianas, dostępne niestety póki co… jedynie za granicą. A przecież nadchodzi lato, a wraz z nim deszcze. Na razie jednak zamierzam się cieszyć prezentem, a dla przypomnienia mojego stanu posiadania:
P.S. Szósta para, tradycyjne zielone klapki z małą brazylijską flagą, zostały w Polsce.
wtorek, 21 sierpnia 2012
Ręce, które tworzą
Już drugi raz zamieszczam dziś zdjęcie swych rąk, ale to dlatego, że zrobiły one dziś sporo dobrego:) Zanim uratowały gekonika od niechybnej śmierci w paszczy kudłatego potwora, nauczyły się bowiem robić mus z marakui! Dziewczęta z Senior Juwenalia — pamiętacie?
Po rozważeniu celowości zamieszczenia przepisu na wyżej wymieniony deser z powodu braku galaretki marakujowej w Polsce, doszłam do wniosku, że smak można obrać dowolny, a wykonanie jest tak bajecznie proste, że grzechem byłoby nie spróbować.
Zatem do dzieła!
2 opakowania galaretki
2 opakowania gęstej słodkiej śmietany (Piątnica ma w ofercie śmietanę do deserów 36%)
1 puszka skondensowanego mleka
Galaretki rozpuszczamy w 300 ml gorącej wody. Do miksera wlewamy wszystkie składniki i miksujemy na jednolitą masę. Przelewamy masę do formy z kominkiem (może być silikonowa, wtedy łatwiej wyjmiemy deser) i wstawiamy do lodówki na kilka godzin, aż masa zgęstnieje. Następnie na wierzch formy kładziemy talerz i odwracamy do góry dnem. Można wcześniej podważyć brzegi i środek deseru nożem. Deser można udekorować świeżymi owocami lub miętą.
Przy okazji pochwalę się deserami, których wykonanie opanowałam już wcześniej (a których stopień trudności jest nieco wyższy):
Po rozważeniu celowości zamieszczenia przepisu na wyżej wymieniony deser z powodu braku galaretki marakujowej w Polsce, doszłam do wniosku, że smak można obrać dowolny, a wykonanie jest tak bajecznie proste, że grzechem byłoby nie spróbować.
Zatem do dzieła!
2 opakowania galaretki
2 opakowania gęstej słodkiej śmietany (Piątnica ma w ofercie śmietanę do deserów 36%)
1 puszka skondensowanego mleka
Galaretki rozpuszczamy w 300 ml gorącej wody. Do miksera wlewamy wszystkie składniki i miksujemy na jednolitą masę. Przelewamy masę do formy z kominkiem (może być silikonowa, wtedy łatwiej wyjmiemy deser) i wstawiamy do lodówki na kilka godzin, aż masa zgęstnieje. Następnie na wierzch formy kładziemy talerz i odwracamy do góry dnem. Można wcześniej podważyć brzegi i środek deseru nożem. Deser można udekorować świeżymi owocami lub miętą.
Przy okazji pochwalę się deserami, których wykonanie opanowałam już wcześniej (a których stopień trudności jest nieco wyższy):
Pudim de limão
Pudim de leite
Bliskie spotkanie trzeciego stopnia
Kiedy mały gekon wylądował (dosłownie!) na moim łóżku, myślałam, że to wielki i paskudny latający karaluch. Na szczęście te ostatnie wciąż jeszcze przygotowują się gdzieś do nadejścia lata i jeszcze nie nękają ludzi swym okropnym karaluszym jestestwem. A gekoniki są taaakie kochaaane, jak by powiedziała moja koleżanka Agata.
Zwiedzanie pod łóżkiem…
I jeszcze jedna fotka (bo tak się trudno rozstać…)
poniedziałek, 20 sierpnia 2012
Kwiat kalafiora
W piątek odwiedziłam uliczny rynek owocowo-warzywny. Niby nic takiego, oprócz faktu, że na czas takiego targu zamykana jest cała ulica (lub jej część). Zauroczyły mnie jednak starannie odważone i ułożone na miseczkach ogórki, papryki, rozmaite owoce, ba, nawet niemal bielusieńskie i lśniące ziemniaki. Nie miałam jednak odwagi ich otwarcie fotografować, zamiast tego udało mi się ukradkiem zrobić zdjęcie prawdziwym kwiatom kalafiora, które sprzedawca po prostu odcinał nożem chętnym kupującym.
niedziela, 19 sierpnia 2012
Ofiara suszy
Tegoroczna zima daje się wszystkim we znaki. Jak to zima. Tyle że tutejsza jest wyjątkowo upalna i sucha. Temperatura w São Paulo w dzień dochodzi do około 30 stopni, a nie padało od miesiąca. Telewizyjne prognozy pogody nie przynoszą pociechy, potrzebne będą chyba zaklinacze deszczu. Może takie jak ten z Olsztyna:
(Zdjęcie pożyczone z Facebooka od koleżanki Asi)
Najciekawsze jest to, dlaczego wszyscy tak bardzo wyczekują opadów. Otóż wcale nie z powodu ryzyka pożaru, ale z powodu tak dużego zanieczyszczenia powietrza, że jego skutki są odczuwalne w postaci objawów przypominających przeziębienie: bólu gardła, zapchanego nosa, zmęczenia. Niestety dopadły one i mnie. Zatem z wirtualnie pożyczonym zaklinaczem zaczynam swoje wołania o deszcz:)
sobota, 18 sierpnia 2012
Chabry i maki
Kilka zdjęć z dzisiejszej próby zespołu "Chabry i maki". Sprawy nie mają się dobrze. Piknik polonijny, a tym samym nasz występ już za dwa tygodnie,
a ja nie dość, że wciąż nie mam partnera, to dziś sama musiałam tańczyć partię męską. A myślałam, że czasy, w których grałam chłopaków, skończyły się wraz z rolą Pastuszka w studenckich jasełkach:)
niedziela, 12 sierpnia 2012
A vida nova
Nowe życie, nowe wyzwania. Z czterema walizami, mężem i wizą na stałe w paszporcie wylądowałam szczęśliwie w Brazylii we wtorek. Na razie próbuję się odnaleźć w nowej rzeczywistości. W najbliższym czasie czeka mnie przeprawa ze strajkującą Policją Federalną. Ostatnia wizyta u nich nie przyniosła rezultatów, dostałam natomiast listę dokumentów, które muszę dostarczyć w celu zarejestrowania pobytu i otrzymania dowodu osobistego oraz adres strony, przez którą muszę umówić spotkanie. Jak żartowały koleżanki z forum, panowie federalni muszą mieć czas na zakup kawy i ciasteczek, żeby mnie godnie podjąć. Mam tylko nadzieję, że nie będzie to termin zbyt odległy, bo na rejestrację mam jedynie 30 dni od daty wjazdu do kraju.
Przejdę zatem do milszych rzeczy. Pochwalę się, że nie próżnuję i wczoraj rozpoczęłam próby w grupie tańców polskich. Przygotowujemy się do występu na IV Pikniku Polonijnym, który odbędzie się na początku września. Zaczęliśmy od poloneza, ale w planie jest jeszcze krakowiak. Jeśli ktoś pamięta, to akurat w tym ostatnim mam już doświadczenie! Jedyny problem polega na tym, że na razie nie mam partnera…
Z innych miłych rzeczy: w tym tygodniu zamówiliśmy meble do bunkra "Valentina", jak po wakacyjnej wyprawie do Bremy nazywamy nasze wysokie na całe dwa metry mieszkanko. Ale projekt wyszedł pięknie i to, co już udało się zrobić, daje nadzieję na całkiem przytulne lokum dla naszej dwójki.
To tyle wieści z frontu, wracam do oglądania olimpijskiego finału siatkówki, w którym Brazylia rozciera na proch naszych ćwierćfinałowych pogromców, drużynę Rosji. A niech pomści naszą porażkę!
FUI!
Przejdę zatem do milszych rzeczy. Pochwalę się, że nie próżnuję i wczoraj rozpoczęłam próby w grupie tańców polskich. Przygotowujemy się do występu na IV Pikniku Polonijnym, który odbędzie się na początku września. Zaczęliśmy od poloneza, ale w planie jest jeszcze krakowiak. Jeśli ktoś pamięta, to akurat w tym ostatnim mam już doświadczenie! Jedyny problem polega na tym, że na razie nie mam partnera…
Z innych miłych rzeczy: w tym tygodniu zamówiliśmy meble do bunkra "Valentina", jak po wakacyjnej wyprawie do Bremy nazywamy nasze wysokie na całe dwa metry mieszkanko. Ale projekt wyszedł pięknie i to, co już udało się zrobić, daje nadzieję na całkiem przytulne lokum dla naszej dwójki.
To tyle wieści z frontu, wracam do oglądania olimpijskiego finału siatkówki, w którym Brazylia rozciera na proch naszych ćwierćfinałowych pogromców, drużynę Rosji. A niech pomści naszą porażkę!
FUI!
środa, 1 sierpnia 2012
środa, 11 stycznia 2012
Moje wielkie brazylijskie wesele cz. 1
No, może nie aż tak wielkie, ale tytuł ładny. Zatem stało się. W majestacie brazylijskiego prawa 16 lipca 2011 zostałam przykładną doną. Polskie prawo zaś łaskawie zaakceptowało mój wybór. Zacznijmy jednak od początku, a początek był długi i skomplikowany. Jak zwykle w takich przypadkach niemal pokonała nas biurokracja. Ale po kolei.
Przygotowania do ceremonii rozpoczęliśmy w marcu od zebrania wszystkich potrzebnych informacji na temat dokumentów, terminów, procedur. Sprawa nie wyglądała obiecująco. Samą ceremonię poprzedzał bowiem minimum miesięczny okres tak zwanej "habilitacji", czyli zgromadzenia dokumentów od młodej pary, podpisów świadków, opublikowania zapowiedzi ślubnych w urzędzie i lokalnej prasie w celu uzyskania ewentualnych sprzeciwów dotyczących zawarcia tego małżeństwa. Do rozpoczęcia procesu habilitacji wymagana była obecność obojga młodych i dwóch świadków. I w tym tkwił szkopuł. Mój wyjazd zaplanowany był od 1 do 31 lipca, śluby udzielane tylko w piątki i soboty i nie było nawet gwarancji, że jeśli złożymy dokumenty 1 lipca, zdążymy się jeszcze pobrać dzień przed moim powrotem do kraju.
Wyjściem z sytuacji mogło być udzielenie komuś (w myśl zasady, że wszystko zostaje w rodzinie, wybór padł na ciocię narzeczonego) pełnomocnictwa do reprezentowania mnie w urzędzie stanu cywilnego podczas habilitacji. Początkowa euforia z powodu takiego rozwiązania została jednak szybko zastąpiona kolejnymi wątpliwościami. Pełnomocnictwo takie miało być bowiem ważne jedynie 30 dni od momentu wystawienia, podczas gdy pozostałe potrzebne dokumenty przez 90 dni.
Rozpoczęłam zatem obmyślanie strategii logistycznej, biorąc pod uwagę okres habilitacji, czas potrzebny na uzyskanie dokumentów i ich legalizację przez odpowiednie instytucje (sąd okręgowy, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, ambasadę), dostarczenie papierów kurierem do Brazylii, przetłumaczenie przez tłumacza przysięgłego i wreszcie złożenie w terminie w USC w Sao Paulo, tak aby ślub odbył się najpóźniej w połowie lipca. Ustaliłam więc — po wielu telefonach i mailach do brazylijskiego tłumacza i polskiego notariusza, które nie od razu jednakże przynosiły zadowalające wieści — że wizytę u notariusza w sprawie pełnomocnictwa powinnam zaplanować zaraz po świętach majowych.
Tak też się stało, ale uzyskanie notarialnego poświadczenia podpisu na pełnomocnictwie poprzedziła żmudna przeprawa z tłumaczeniem. Otóż wzór pełnomocnictwa uzyskany w USC w Sao Paulo, został najpierw wstępnie przetłumaczony na język polski przez znajomą Polkę, jednak brakowało mu urzędniczego sznytu. W końcu dokument trafił do tłumacza przysięgłego w Brazylii, którego wtajemniczyliśmy w zawiłości całej procedury (po ponownym oddelegowaniu za ocean, opatrzony wszelkimi możliwymi pieczęciami dokument miał znów trafić do tegoż tłumacza i… powrócić do portugalskiej wersji językowej zgodnej ze wzorem otrzymanym w USC). Odesłane mailem tłumaczenie zwykłe pełnomocnictwa przeszło jeszcze przez moją korektę (tak świetną, że zrobiłam mały błąd w numerze dowodu osobistego narzeczonego, który został w końcowym tłumaczeniu naprawiony na naszą prośbę i na szczęście nie odkryty przez paulistańskich urzędników) i mogło wreszcie zostać notarialnie uwiarygodnione.
Po tym wszystkim wystarczyło już tylko pakiet niezbędnych dokumentów legalizować w Warszawie w MSZ i ambasadzie i mógł on zostać wysłany do Brazylii.
Przygotowania do ceremonii rozpoczęliśmy w marcu od zebrania wszystkich potrzebnych informacji na temat dokumentów, terminów, procedur. Sprawa nie wyglądała obiecująco. Samą ceremonię poprzedzał bowiem minimum miesięczny okres tak zwanej "habilitacji", czyli zgromadzenia dokumentów od młodej pary, podpisów świadków, opublikowania zapowiedzi ślubnych w urzędzie i lokalnej prasie w celu uzyskania ewentualnych sprzeciwów dotyczących zawarcia tego małżeństwa. Do rozpoczęcia procesu habilitacji wymagana była obecność obojga młodych i dwóch świadków. I w tym tkwił szkopuł. Mój wyjazd zaplanowany był od 1 do 31 lipca, śluby udzielane tylko w piątki i soboty i nie było nawet gwarancji, że jeśli złożymy dokumenty 1 lipca, zdążymy się jeszcze pobrać dzień przed moim powrotem do kraju.
Wyjściem z sytuacji mogło być udzielenie komuś (w myśl zasady, że wszystko zostaje w rodzinie, wybór padł na ciocię narzeczonego) pełnomocnictwa do reprezentowania mnie w urzędzie stanu cywilnego podczas habilitacji. Początkowa euforia z powodu takiego rozwiązania została jednak szybko zastąpiona kolejnymi wątpliwościami. Pełnomocnictwo takie miało być bowiem ważne jedynie 30 dni od momentu wystawienia, podczas gdy pozostałe potrzebne dokumenty przez 90 dni.
Rozpoczęłam zatem obmyślanie strategii logistycznej, biorąc pod uwagę okres habilitacji, czas potrzebny na uzyskanie dokumentów i ich legalizację przez odpowiednie instytucje (sąd okręgowy, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, ambasadę), dostarczenie papierów kurierem do Brazylii, przetłumaczenie przez tłumacza przysięgłego i wreszcie złożenie w terminie w USC w Sao Paulo, tak aby ślub odbył się najpóźniej w połowie lipca. Ustaliłam więc — po wielu telefonach i mailach do brazylijskiego tłumacza i polskiego notariusza, które nie od razu jednakże przynosiły zadowalające wieści — że wizytę u notariusza w sprawie pełnomocnictwa powinnam zaplanować zaraz po świętach majowych.
Tak też się stało, ale uzyskanie notarialnego poświadczenia podpisu na pełnomocnictwie poprzedziła żmudna przeprawa z tłumaczeniem. Otóż wzór pełnomocnictwa uzyskany w USC w Sao Paulo, został najpierw wstępnie przetłumaczony na język polski przez znajomą Polkę, jednak brakowało mu urzędniczego sznytu. W końcu dokument trafił do tłumacza przysięgłego w Brazylii, którego wtajemniczyliśmy w zawiłości całej procedury (po ponownym oddelegowaniu za ocean, opatrzony wszelkimi możliwymi pieczęciami dokument miał znów trafić do tegoż tłumacza i… powrócić do portugalskiej wersji językowej zgodnej ze wzorem otrzymanym w USC). Odesłane mailem tłumaczenie zwykłe pełnomocnictwa przeszło jeszcze przez moją korektę (tak świetną, że zrobiłam mały błąd w numerze dowodu osobistego narzeczonego, który został w końcowym tłumaczeniu naprawiony na naszą prośbę i na szczęście nie odkryty przez paulistańskich urzędników) i mogło wreszcie zostać notarialnie uwiarygodnione.
Po tym wszystkim wystarczyło już tylko pakiet niezbędnych dokumentów legalizować w Warszawie w MSZ i ambasadzie i mógł on zostać wysłany do Brazylii.
Polonia w Brazylii
Bezpański się zrobił mój blog. Zabrakło chęci i trochę czasu, a przede wszystkim tematów do jego kontynuowania. Chociaż nie. Tematów do nadrobienia jest dużo. Bo w końcu w lipcu ponownie odwiedziłam Brazylię, a tam nowe miejsca. Konkretnie Birigui w stanie Sao Paulo oraz — nareszcie! — Salvador w stanie Bahia, pierwszą stolicę kraju.
Ale dziś nie o tym, ale o projekcie, którego autorką jest "polska żona w Rio", czyli Agata, ślubna połowa mojego kolegi zwanego pieszczotliwie Diogosławem. Młodzi małżonkowie wyjechali z Polski w czerwcu i wówczas Agata wpadła na pomysł otwarcia serwisu dla Polonusów mieszkających w Brazylii, bo zawsze łatwiej radzić sobie z problemami (których świeżo upieczonym imigrantom nie brakuje) w grupie niż w pojedynkę. Oraz dla wszystkich miłośników samby, capoeiry i tropikalnych upałów.
Obok strony internetowej działa też forum, na którym można podyskutować na wszelkie możliwe tematy związane z życiem w Brazylii oraz turystyką. Zatem zachęcam zainteresowanych do włączenia się do dyskusji. Koniec reklamy:)
A już wkrótce — mam taką szczerą nadzieję — postaram się uzupełnić mój blog o kilka interesujących, jak mi się zdaje, wpisów. Do jednego z nich mam już nawet taki tytuł: Moje wielkie brazylijskie wesele.
Ale dziś nie o tym, ale o projekcie, którego autorką jest "polska żona w Rio", czyli Agata, ślubna połowa mojego kolegi zwanego pieszczotliwie Diogosławem. Młodzi małżonkowie wyjechali z Polski w czerwcu i wówczas Agata wpadła na pomysł otwarcia serwisu dla Polonusów mieszkających w Brazylii, bo zawsze łatwiej radzić sobie z problemami (których świeżo upieczonym imigrantom nie brakuje) w grupie niż w pojedynkę. Oraz dla wszystkich miłośników samby, capoeiry i tropikalnych upałów.
Obok strony internetowej działa też forum, na którym można podyskutować na wszelkie możliwe tematy związane z życiem w Brazylii oraz turystyką. Zatem zachęcam zainteresowanych do włączenia się do dyskusji. Koniec reklamy:)
A już wkrótce — mam taką szczerą nadzieję — postaram się uzupełnić mój blog o kilka interesujących, jak mi się zdaje, wpisów. Do jednego z nich mam już nawet taki tytuł: Moje wielkie brazylijskie wesele.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
O mnie
Z urodzenia olsztynianka, z zamieszkania paulistana. Zapraszam do odwiedzania mojego blogu, na którym podzielę się swoimi wrażeniami i spostrzeżeniami z życia w Brazylii.