- swojski chleb
- koper
- małe ogórki do kiszenia
- śmietana
- chrzan
- twaróg
- ser typu feta
Kiedy człowiek musi sobie radzić w innej rzeczywistości kuchennej, zaczyna opanowywać różne umiejętności. A to coś czymś zastąpi (śmietanę naturalnym jogurtem), to znów zabiera się za pieczenie domowego chleba (ten zamiar kiełkuje już w mojej głowie po miesiącu wciskania w siebie trociniastego chleba tostowego szumnie nazywanego razowym).
W ostatnim czasie opanowywałam jednak inną umiejętność: ćwiczenie sokolego oka. Takiego, co to wypatrzy każdy łakomy kąsek:) Moim łupem padł więc najpierw chrzan z buraczkami:
Ale to była tylko rozgrzewka, słoik stał bowiem — nieco zakamuflowany, to fakt — na jednej z półek supermarketu.
Kolejny mój fant to dwa pęczki koperku. Kiedy trzy lata temu szukałam go do duszonej kapusty, którą zamierzałam uraczyć moją brazylijską rodzinę, nie wiedziałam, że to taki egzotyczny towar. Jednak dobrze poinformowany kolega wskazał mi miejsce, gdzie ów rarytas można nabyć bez większych trudności. Nie miałam okazji tego sprawdzić aż do ubiegłego piątku, ale faktycznie okazało się, że całkiem niedaleko domu koperku mam pod dostatkiem. Za całkiem przyzwoitą cenę.
Lecz to nie chrzan, i nie koper (choć już bardziej) wywołał prawdziwą zazdrość moich współtowarzyszek w (nie)doli imigranta. Skarbem, który przebił wszystkie inne, okazały się malutkie, niepozorne ogóreczki.
W sam raz na małosolne. Lub do zakiszenia. Mmmm…
Moje już dojrzewają w słoju.
Kto nie widział monstrualnie przerośniętych brazylijskich ogórków, ten nawet nie podejrzewa, jakim ekstatycznym przeżyciem może być znalezienie tego, po co się jechało z samego rana na największy owocowo-warzywny targ w São Paulo. Wcale nie wiedząc, tylko mając mglistą nadzieję, że się to znajdzie.
Znalazło się u dwóch panów, którzy stwierdzili, że dziś po raz pierwszy w tym roku przywieźli "moje" ogórki (TA-DAMM!), ale od teraz będą już je mieć stale. Na razie na próbę — bo zakup to jedynie połowa sukcesu, teraz zaczęła się faza eksperymentu — do słoika trafiło ich pół kilo. Mam nadzieję, że będzie to strzał w dziesiątkę i niedługo znów wybiorę się do CEASA.
Zresztą z marszu to miejsce stało się moim ulubionym, bo wypatrzyłam jeszcze świeże pieczarki, suszone grzyby oraz produkty do przyrządzania sushi. I uraczyłam się nie tylko pysznym pastelem z kiełbasą calabresą i serem, ale także japońskimi ciasteczkami z białej i czarnej fasoli.
Zaś za tydzień czeka mnie kolejny pasjonujący wypad. Tym razem do Mercadão, gdzie zamierzam znaleźć zakazane ziarenka maku. Ale to już zupełnie inna bajka;)
U mnie też chleb stoi pierwszy na liście, znalazłam substytut naszego polskiego, zwany toskańskim, ale za bochenek muszę dać $4. Na drugim miejscu mam śledzie, bo tu w życiu nie słyszeli o czymś takim, żeby kupować świeże śledzie w sklepie. Ogórki udało mi się wyhodować swoje, jak już wiesz:) Jeszcze dużo by tu wymieniać czego mi brakuje...
OdpowiedzUsuńEch, śledź to też tu jest nieznany, ale bez tego dam radę przeżyć:) Chleby jakieś są, właśnie włoskie z nazwy, które wyglądają na takie domowe, ale równie drogie i małe. W ogóle tutejsze podejście do pieczywa jest dziwne, np. nikt nie zje tu bułki, która przeleżała noc. Musi być z tego samego dnia, albo wcale.
OdpowiedzUsuńA tu znów odwrotnie, bo Amerykanie kupują najgorsze pieczywo świata, które może leżeć miesiącami, a potem to jedzą:)
OdpowiedzUsuń