środa, 23 października 2013

Nasza klasa

Kilka lat temu podczas Olsztyńskich Spotkań Teatralnych miałam okazję obejrzeć świetną inscenizację głośnego od momentu wydania — bo opartego na równie głośnej powieści Jana T. Grossa — dramatu Tadeusza Słobodzianka Nasza klasa. Pamiętam, że prawie trzygodzinny spektakl oglądałam jak w transie, zastanawiając się, jak to możliwe, że ludzie, którzy żyją obok siebie, mogą nagle przeistoczyć się w swoich największych wrogów i oprawców. Jednak polska sztuka w polskim teatrze, choć o uniwesalnym temacie, bo przecież masakra w Jedwabnem była tylko punktem wyjścia do pokazania ogólnej prawdy o ludzkim okrucieństwie, miała dla mnie bardziej lokalny wymiar, ukazywała tragiczne i niechlubne wydarzenie w historii naszego kraju.

W sierpniu jednak odkryłam ten tekst na nowo, dostrzegając w nim kanwę do opowieści o ludzkości w ogóle. Poniekąd sprawiły to okoliczności: oglądanie na scenie bohaterów o swojsko brzmiących imionach: Zocha, Rysiek, Władek, ale mówiących, a nawet śpiewających polski hymn w obcym języku to nieco surrealistyczne i wydobywające inne znaczenia doznanie. Tak samo sztukę odczytał reżyser paulistańskiej realizacji dramatu, Zé Henrique de Paula, w programie do spektaklu prezentując inny, uniwersalny kontekst, na przykładzie choćby bratobójczych walk plemion Tutsi i Hutu.

Niezwykle sprawna reżyseria spektaklu, młoda obsada, surowa scenografia z ubogim oświetleniem, przydającym mrocznej i dusznej atmosfery zwłaszcza najwymowniejszym w dramacie scenom masakry, i napisane specjalnie na potrzeby inscenizacji inspirowane muzyką klezmerską piosenki, sprawiły, że Nasza klasa została obwołana jednym z 10 największych teatralnych wydarzeń sezonu.

To tyle na tematy poważne. Bowiem dla mnie osobiście jeszcze większym przeżyciem stał się fakt, że zostałam niemal obwołana dobrym duchem całego przedsięwzięcia. Pomógł mi w tym jak zwykle Facebook i korespondencja z dwojgiem aktorów występujących w sztuce. Dzięki temu ze słyszenia znała mnie cała obsada, a kilka moich ciepłych słów chwalących wzięcie na warsztat tak trudnej i "egzotycznej" dla Brazylijczyków materii, potraktowano jako ogromną pomoc. Choć na takie uznanie na pewno nie zasłużyłam, to pamiątki z tego wydarzenia są dla mnie szczególne:



 

 
 
Tadeusz Słobodzianek Nasza klasa
Teatro Nucleo Experimental
São Paulo

Przekład z angielskiego, adaptacja i reżyseria:
Zé Henrique de Paula
Muzyka: Fernanda Maia

Obsada:
Heniek - Bruno Gael
Dora - Estrela Strauss
Abram - Fabio Redkowicz
Menachem - Felipe Calçada
Jakub Katz - Gutto Szuster
Zygmunt - Henrique Caponero
Zocha - Maria Paula Lima
Rysiek - Pedro Passari
Rachelka - Priscilla Oliva
Władek - Rafael Augusto

wtorek, 22 października 2013

Piaskowe dolary

Jak już wspominałam wiele razy, brazylijska natura wciąż mnie zaskakuje. Ostatnio zachwyciło mnie tutejsze życie morskie. Korzystając z sobotniego święta, a więc mojego wolnego dnia, udaliśmy się familijną czwórką na plażę oddaloną od São Paulo o nieco ponad 100 kilometrów. Oczywiście musieliśmy odstać swoje w korkach, przebycie tego niedalekiego dystansu zajęło nam całe cztery godziny, bo połowa paulistańczyków też niestety miała ten sam pomysł, co my. Ale na szczęście nie wszyscy jechali na "naszą" plażę w miejscowości Bertioga.

Dzień nie był szczególnie słoneczny, zgodnie z prognozą wypogodziło się dopiero późnym popołudniem, kiedy już zbieraliśmy się do powrotu, ale było bardzo ciepło, a woda w oceanie miała temperaturę zupy, choć moi Brazylijczycy twierdzili, że to raczej chłodnik.

Swoim zwyczajem zaczęłam szukać przy brzegu muszelek, ale zbiory nie były specjalnie okazałe. Jednak udało mi się przywieźć niezwykle atrakcyjną pamiątkę — trzy piaskowe dolary, w Brazylii nazywane plażowymi ciasteczkami. Piaskowy dolar jest jeżowcem i żywy wygląda tak:


 
 
 
Gdy obumrze zostaje z niego owalna, płaska skorupka z wyraźnym rysunkiem gwiazdy, stąd można spotkać również nazwę "gwiazda morska".
 
 
 
 
Co prawda od piaskowych dolarów nie zapełnił się mój portfel, ale na pewno wzbogaciła wiedza.
Oprócz tego widziałam całkiem sporego kraba, ale ten się trochę boczył;)
 
No i oczywiście nie mogło zabraknąć wody kokosowej oraz pysznej rybki. Choć w tym błogo leniwym dniu brakowało mi smażonej flądry z frytkami i surówką jadanej w Krynicy Morskiej, to i tak był on bardzo udany. Nie ma nic lepszego na paulistańskie zabieganie niż morza szum i ptaków śpiew.
 




 



niedziela, 8 września 2013

Uśmiechy (z) Księżyca

Księżyc zawsze mnie zachwyca, tym bardziej, że w Polsce nigdy się tak nie uśmiecha:) A w dodatku zauroczył Wenus! 
 


piątek, 6 września 2013

Paulistańskie Toronto

Są takie miejsca w São Paulo, gdzie można zapomnieć o rozwydrzonych nastolatkach, zatłoczonych autobusach, harmidrze wielkiego miasta, słowem — zrelaksować się po trudach tygodnia. I te miejsca mnie wciąż zachwycają. W poprzedni weekend wybraliśmy się do parku Toronto. Nie dociekałam, skąd wzięła się ta nazwa. Zwyczajnie rozkoszowałam się upałem w środku zimy, orzeźwiającą wodą z kokosa oraz tymi pięknymi okolicznościami przyrody.









 









 


środa, 4 września 2013

Telewizja śniadaniowa

Kilka tygodni temu na Facebooku odezwała się do brazylijskich Polaków pani Dorota z TVP z prośbą o pomoc w realizacji materiałów o Brazylii, które przygotowywała w związku ze Światowymi Dniami Młodzieży w Rio de Janeiro. A że nasza polonijna grupa działa szybko i skutecznie, w domu jednej z koleżanek zorganizowałyśmy tradycyjne polskie śniadanie, podczas którego opowiedziałyśmy o naszym życiu za oceanem.

Spotkanie wyglądało tak:

 



A opowiadałyśmy tak:
http://www.tvp.pl/polonia/polonia-24/wideo/30082013-2200/12063150

sobota, 6 lipca 2013

Spacer po raju

Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Brazylii, nie wiedziałam jeszcze, że kilka lat później ten kraj objawi mi się jako raj na ziemi. Nie, wcale nie chodzi o wspaniałą przyrodę i plaże, nawet nie o te cudowne tropikalne owoce i lato przez niemal cały rok.

Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy, jeszcze nie wiedziałam, bo wówczas nie zajmowałam się jeszcze wszelkiego rodzaju pracami manualnymi: decoupagem, szydełkowaniem, wyrobem biżuterii. A Brazylia jest właśnie rajem dla miłośników rękodzieła. Sklepy z wyrobami ze sklejki (fakt, nie ma tu takiego wyboru przedmiotów drewnianych, jaki miałam w Polsce) są na każdym kroku. Pasmanterie oferują nie tylko szeroki wybór nici, włóczek i sznurków, ale także gotowych wyrobów szydełkowych i robionych na drutach oraz kursy w rozmaitych technikach.

Najpopularniejsze są chyba jednak przedmioty dekoracyjne wykonane z materiału w technikach patchworkowych. To tutaj nauczyłam się szyć małe kolorowe kwiatki fuxico, jakie kiedyś niezamożne Brazylijki szyły przy plotkowaniu, a które dziś spotkać można na salonach w postaci naszyjników, tiar, broszek i breloków. Ostatnio zaopatrzyłam się w zestaw do patchworkowych aplikacji i kolorowy kogut zdobi pokrowiec na toster uszyty przez teściową (pokrowce na urządzenia kuchenne to też chyba tutejszy wynalazek).

Nic dziwnego zatem, że od wczoraj odbywają się w Sao Paulo ogromne targi rękodzieła Mega Artesanal. Na kilkuset stoiskach można zaopatrzyć się w upominki hand-made, artykuły artystyczne oraz startery potrzebne, aby stworzyć coś samemu (na przykład płótna z obrazkiem i dołączonymi nićmi w odpowiednich kolorach albo książeczki z instrukcjami). Na warsztatach można nauczyć się nowych technik, na przykład szycia lub mozaik. Moim łupem padły przede wszystkim przepięknie zadrukowane materiały oraz wiele podpatrzonych pomysłów.






środa, 12 czerwca 2013

Niech żyje Polska!

Od niedzieli chodzę mocno podekscytowana. Ciągle sprawdzam na Facebooku nowe posty, bo a nuż pojawi się w sieci nowe zdjęcie lub wideo z występu "Chabrów i Maków" podczas największego paulistańskiego święta narodów Festa do Imigrante. Miesiące treningów i mniej ważnych występów miały nas przygotować do tego wydarzenia. Ale czy w ostatnią sobotę czuliśmy się przygotowani? Czy wierzyliśmy w sukces?

A jednak. Nasz wspólny z polskim chórem koncert — bo koncertowo, z uśmiechem na twarzach, swobodnie, bezbłędnie, śpiewaliśmy i tańczyliśmy — okazał się sukcesem. Zebraliśmy gratulacje nie tylko od rodzin, przyjaciół i paulistańskich Polaków, ale także od publiczności, organizatorów i uczestników festiwalu. Już nie czułam się jak Krupówkowy miś, ale jak prawdziwa artystka, krzewiąca kulturę polską. A co! Właśnie tak doniośle się czułam.

Niedzielne wydarzenia chyba mocno podniosły morale w grupie, bo wraz z naszą "kerowniczką" Michaliną mamy już nowe wspaniałe plany. Do tego nasza czeska przyjaciółka zaproponowała nam przygotowanie wspólnej prezentacji kultury pogranicza. No i po wakacjach czekają na nas nowe zaproszenia. Sporo więc przed nami pracy, ale ja już nie mogę się doczekać sierpnia, kiedy to powrócimy do prób, pełni entuzjazmu i nowych sił.


Nie taka znów beata…

Często się zdarza, że imiona obcokrajowców brzmią nam dziwnie lub śmiesznie i wtedy fajnie robi się z nich żarty (albo z ich właścicieli). Angielska Pipa lub brazylijski Rui ("r" na początku wyrazu wymawia się w tutejszym portugalskim jak "h") dostarczają sporo — prymitywnej, bo prymitywnej — ale jednak uciechy. Wyobraźcie sobie sytuację, w której przedstawiacie w towarzystwie swojego męża/narzeczonego/chłopaka/kolegę* (*niepotrzebne skreślić): To jest Rui.

No ale na przykład taka Beata. Piękne, pochodzące z łaciny imię, znaczące tyle, co "błogosławiona". W najczarniejszych nawet myślach nie spodziewałam się, że i ja stanę się obiektem, no w najlepszym razie zdziwienia.

Gdy przedstawiam się komuś po raz pierwszy, zazwyczaj przynajmniej raz muszę powtórzyć, jak mam na imię. I wcale nie dlatego, że moje imię brzmi szczególnie egzotycznie. Wręcz przeciwnie. Brzmi tak znajomo, że ludzie nie dowierzają własnemu słuchowi.

Kilka miesięcy temu, krótko po przyjeździe, gdy odbierałam od kuriera przesyłkę ze sklepu, przydarzyła mi się taka oto rozmowa:
Kurier: Poproszę pani imię.
Ja: Beata.
Kurier (z wielką konsternacją): To może poda mi pani numer dowodu…
Ja: Nie pamiętam w tej chwili.
Kurier (znów próbując desperacko): Hmmm… To może numer telefonu?
Ja: Też nie pamiętam.
Kurier (w odruchu rozpaczy podając mi pokwitowanie): To proszę tu podpisać!
Ja: (podpisuję kwit).
Kurier wnosi paczkę, odbiera ode mnie papier, przypatruje mu się chwilę, po czym pyta: To naprawdę ma pani na imię Beata?

Skąd takie wielkie zdziwienie większości moich rozmówców? Otóż w Brazylii "beata" oznacza ni mniej, ni więcej, tylko dewotkę. Nie raz już słyszałam: "To twoja rodzina musi być bardzo religijna". No cóż, cieszę się chociaż, że wyemigrowałam do Brazylii, bo w Portugalii to miałabym już naprawdę przechlapane…

Portugalska beata

wtorek, 11 czerwca 2013

Maryna gotuj pierogi!

Kolejny weekend również przyniósł moc wrażeń, tym razem kulinarnych. Postanowiłyśmy obalić mit, że gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść, i zebrałyśmy się nawet nieco większą polsko-brazylijską grupą na gotowanie pierogów. Było wesoło i smacznie!

W roli Maryny wystąpiły: Michalina, Ewa, Aneta, Zosia, Greta, Joasia, Rosane i ja. W roli mężów Maryny  — bo w końcu nie dla siebie gotowała, nie? — mężowie kilku wyżej wymienionych.


 
 

 
 
 
 


 


Zdjęcia z albumu własnego oraz: Michaliny i Joanny.