
Wjeżdżając do wsi Maringá (stan Rio de Janeiro) mam wrażenie, że czas zatrzymał się tu w latach siedemdziesiątych. Przy głównej alei królują bowiem małe domki z wszelakim rękodziełem, począwszy od biżuterii z piórkami, przez papierowe abażury, na dzierganych szalikach i swetrach — wszak

to zima — kończąc. Z wielu sklepowych witryn spogląda Bob Marley, a w bocznych uliczkach kryją się kramiki obsługiwane przez jego wierne kopie — jegomościów z długimi dredami przykrytymi charakterystycznymi beretami w czerwono-zielono-żółte pasy.

Jadąc do kolejnej wioski, Maromby, mijamy pary w spodniach-dzwonach i kwiecistych koszulach, patrzące na nas nieco (o)błędnym wzrokiem. Przyczynę tego stanu rzeczy poznajemy dnia następnego, gdy udajemy się na spacer do pobliskiego wodospadu
Cachoeira
da Escorrega. To miejsce to prawdziwa mekka hippisów i rastafarian, nad którą unosi się specyficzny zapach palonego ziela. Co bardziej odległe kamienie okupują miłośnicy kolorowych wizji, zaś n
iewielki placyk wokół

kaskady zapełniają kolejne straganiki i sklepiki oferujące łapacze snów, meksykańskie talizmany
ojo de Dios, ręcznie malowane koszulki, kolczyki, bransoletki i naszyjniki. Sama ni
e mo

gę się oprzeć kolorowej torbie. Będzie się wspaniale komponować z moimi rozszerzanymi dżinsami i haftowaną bluzką, dzięki czemu może uda mi się jeszcze bardziej poczuć i zachować ducha tego odległego w przestrzeni i czasie miejca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz